Im dłużej Jeanne Marie była w zakonie, z tym większą natarczywością rodziło się w niej przeświadczenie, że Bóg wzywa ja do jeszcze czegoś innego. Była dominikanką już od dwudziestu lat, pełniła ważne funkcje w swoim zakonie, wybrano ją nawet na przełożoną jednej ze wspólnot. A jednak od jakiegoś czasu „coś’ mówiło jej, że powinna szukać dalej… Rozmawiała o tym ze swoimi współsiostrami, lecz i one nie potrafiły rozeznać, o co chodzi. Mijały tygodnie, miesiące. Aż pewnego dnia znalazła się u swojego ojca duchowego. Rozpoczęli rozmowę, gdy w pewnym momencie zadzwonił telefon.
– Przepraszam. Niech Siostra przeglądnie sobie książkę na biurku, ja tylko odpowiem i zaraz do Siostry wracam – powiedział kapłan. I wyszedł do sąsiedniego pokoju. Jeanne Marie sięgnęła po leżący na stole album. Zauważyła, że wypadł z niego jakiś wycinek z gazety. Podniosła go – zawierał krótką notkę o dwóch pustelnikach żyjących w Afryce. W jednej chwili jakby strumień światła spłynął na nią. A z nim wielki pokój serca. Po chwili otwarły się drzwi; kapłan wszedł, chcąc kontynuować rozmowę.
– Na czym to stanęliśmy? – zapytał – wróćmy do naszego tematu.
– Nie trzeba. Już wiem! – odpowiedziała Jeanne Marie – Mam być pustelniczką!
Myśl ta owładnęła nią tak mocno, że nie miała wątpliwości co do jej nadprzyrodzonego pochodzenia. Kapłan ze zdumienia otworzył szeroko oczy…
Następne dni upłynęły na rozmowach z przełożonymi i oczekiwaniu na zgodę na rozpoczęcie życia na pustelni. Jej prośbę rozpatrzono pozytywnie. Najpierw miała odbyć kilkumiesięczny okres próbny w jakimś odludnym miejscu, by rozeznać, czy rzeczywiście Bóg wzywa ją do takiej formy życia. Zamieszkała w jednym z samotnych domów wysoko w Alpach Francuskich. Warunki były bardzo ekstremalne, jednak dziewięć miesięcy, jakie tam spędziła, utwierdziły ją w przekonaniu co do słuszności obranej drogi. Pozostało tylko czekać na zwolnienie ze ślubów zakonnych oraz szukać miejsca na spędzenie reszty życia w roli pustelniczki. Pewnego dnia znalazła się u biskupa diecezji Versailles, który zaoferował jej teren przy opuszczonej romańskiej kaplicy św. Leonarda w Maule, 60 km od Paryża. Samotne, piękne miejsce, idealnie nadające się na prowadzenie życia pustelniczego. Nie było tylko domu; Jeanne Marie czasowo zamieszkała w namiocie. Wkrótce kaplica została wyremontowana na koszt diecezji, zaś obok niej jeden z kapłanów wspaniałomyślnie wybudował mały domek, w którym miała pozostać przez kolejne lata. Po jakimś czasie przeszła pod jurysdykcję biskupa Versailles, składając na jego ręce śluby pustelnicze. Otrzymała też pozwolenie na przechowywanie Najświętszego Sakramentu w kaplicy św. Leonarda i indywidualne przyjmowanie Komunii świętej każdego dnia.
Zastanawiając się, dlaczego Bóg powołał ją do realizacji tak niezwykłego powołania, Jeanne Marie odkryła swoją duchową misję: ma modlić się za żołnierzy niemieckich, którzy podczas II wojny światowej zabijali niewinnych ludzi w obozach koncentracyjnych. Wszak oni także są dziećmi Boga, a ich pośmiertny los jest bardzo niepewny. Odczuła, że właśnie oni są jej duchowo bardzo bliscy, że między nią a nimi pojawiła się jakaś niewidzialna, głęboka więź; że w jakimś stopniu jest odpowiedzialną za ich zbawienie. Nie jest wolą Ojca waszego, który jest w niebie, aby zginęło jedno z tych małych – mówił Jezus (Mt 18, 14). Po ponad dwudziestu latach pobytu na pustelni małe grono jej przyjaciół, m.in. bp Guy Gaucher z Lisieux oraz miejscowy diakon świecki wraz z żoną, znając motyw jej samokonsekracji, poskładali się na bilet samolotowy i zaproponowali Jeanne Marie wyjazd do Polski, do Oświęcimia, by tam, na miejscu jednej z najstraszniejszych zbrodni, mogła modlić się za swoich podopiecznych. I tak, pewnego marcowego dnia 1997 roku pojawiła się w obozie koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau. Przez kolejne siedem dni, całymi godzinami siedziała na ziemi przesiąkniętej męczeńską krwią niewinnych ofiar, modląc się za ich oprawców, prosząc dla nich o miłosierdzie Boże. Na widok skulonej, nieruchomej kobiety pracownicy muzeum obozowego martwili się, czy coś się jej nie stało, czy przypadkiem nie zamarzła w tym śniegu. Ona zaś delikatnie prosiła, by nie przeszkadzano jej w modlitwie. Był to jedyny okres, gdy opuściła swoją pustelnię…
Jeanne Marie to kobieta, która w jednej osobie połączyła głębokie życie mistyczne, pustelnicze i teologiczne. Jej duchowymi przewodnikami byli przede wszystkim Mistrz Eckhart, Jean-Pierre de Caussade i François-Xavier Durrwell. Kontemplowała Syna Bożego w tajemnicy Jego zrodzenia przez Ojca (Eckhart) i umierania ku Ojcu (Durrwell). Żyj tak, aby Bóg nie widział w tobie nic innego, jak tylko swojego Jednorodzonego Syna – powiedziała kiedyś. I sama wypełniała ten imperatyw, starając się upodobnić całkowicie do Niego. Zapatrzona była także w Najświętszą Maryję Pannę, w której zachwycała ją jej dyspozycyjność wobec działania Bożego. W ciągu swojego życia wykonała wiele jej rzeźb – było to jej główne zajęcie fizyczne, jednocześnie źródło utrzymania. Zwykle przedstawiały one Maryję złączoną ze swoim Synem, zapatrzoną w Niego, uśmiechniętą, szczęśliwą. Jedną z najpiękniejszych rzeźb zachowała w swojej kaplicy: przedstawia ona Maryję noszącą w swoim łonie małego Jezusa, który niejako rozchyla powłoki brzuszne swej Matki i patrzy na świat, w którym już wkrótce ma się narodzić…
Jeanne Marie spędzała wiele godzin w kaplicy na modlitwie w ciszy. Jej trwanie przed Bogiem oparte było o Słowo Boże, medytowane każdego dnia zdanie po zdaniu. Kiedy po latach już tak dobrze znała każdy fragment Pisma Świętego, że jej myśli uciekały od czytanego tekstu, zaczęła przepisywać słowa Jezusa pięknymi, wykaligrafowanymi literami. Pisanie jednego zdania zajmowało jej zwykle godzinę. Mówiła, że w ten sposób modli się, wgryzając się jeszcze bardziej w treść natchnionych słów. Pozostawiła po sobie kilkadziesiąt grubych zeszytów z zapisanymi w ten sposób zdaniami biblijnymi. Owoc jej kontemplacji… Wielkie Nic, pustka – oto konsekwencja wejścia do wnętrza Trójcy Świętej. Jezus modli się w nas do Ojca. Nie trzeba wkraczać w tę modlitwę Boga do Boga, lecz tylko „być-z”, dać się pochłonąć przez Niego. Powiedzieć „tak” w nagiej wierze. Bóg nas wypełnia cały – my czujemy tylko pustkę i suchość. Trzeba być jak małe dziecko, które daje się prowadzić krok po kroku, w całkowitym zaufaniu; jak mała piłka (św. Teresa z Lisieux), którą Jezus się bawi, i którą porzuca kiedy chce, a nawet przebija. Najwłaściwszą postawą na modlitwie jest wierzyć, że obecność Trójcy św. wypełnia cię; pozwolić się nią napełnić, pozwolić się przemieniać, zjednoczyć z Nim, bez patrzenia na siebie. Zaakceptować własną śmierć, by żyć dzięki Niemu – pisała w jednym z listów.
Myliłby się ktoś, sądząc, że jej modlitwa była łatwa i prosta. Przeżywała w niej wiele rozproszeń i trudności. Kiedyś zwierzyła się, że przez całą godzinę nie mogła się skupić, gdyż ciągle myślała, że poprzedniego dnia zapomniała wystawić śmieci za płot, a śmieciarka wróci dopiero za miesiąc… W innym swoim liście pisała: Rozproszenia… Co robić? Próbuję przeorientować moje serce, by przylgnąć do Jego miłości. By być w tym, jak Jezus vis a vis Ojca; patrzeć na Jego miłość, na Jego adorowanie Ojca. Czasem trwa to bardzo krótko, ale mimo wszystko ta reorganizacja spojrzenia przynosi owoce. Czasem pytam siebie samą, czy to jest modlitwa. Wierzę, że tak, że jest to modlitwa w Bogu, zatem On jest ponad nami tak, że nie możemy Go uchwycić. Trzeba, aby nasz duch był karmiony przez lectio divina i aby Duch Święty działał w naszej modlitwie. Ważny jest początek i koniec modlitwy – przychodzimy na nią dla Boga , aby oddać się Mu, nie chcąc nic wiedzieć, co z nami zrobi. Najważniejsza dla niej była całkowita dyspozycyjność i otwartość na działanie Boga. Inspirowała się w tym traktatem J.-P. de Caussade Powierzenie się boskiej Opatrzności. Książkę tę nieustannie trzymała na swoim biurku, ciągle czytała, zakreślała kolejne fragmenty… Oddawaj się bez przerwy w ufnym zapomnieniu o sobie dziełu Jego łaski (Ef 2, 8, Ps 38). I za każdym razem daj odpowiedź Maryi: Oto ja służebnica Pańska… – pisała.
Jeanne Marie przeżyła na pustelni ponad czterdzieści lat. Bez prądu, bez wody, którą musiała przywozić w bidonach. Toaletę urządziła sobie w małej budce na zewnątrz pustelni. Po jedzenie udawała się raz w tygodniu do pobliskiej wioski. Nie zatrzymywała się tam zbyt długo, nie chciała rozpraszać się na rozmowy z mieszkańcami, choć do każdego z nich czuła wielką życzliwość i chrześcijańską miłość. Nie utrzymywała kontaktu nawet ze swoją rodziną ani z dominikankami, z którymi żyła przed laty. Czasem tylko pojawiała się w Karmelu Frileuse, by tam odbyć swoje rekolekcje, uczestniczyć w Eucharystii, skorzystać z sakramentu pokuty. Na kilka miesięcy przed śmiercią tuż przy jej pustelni pojawił się bażant. Przychodził każdego dnia, czasem wręcz pukał dziobem do drzwi, jakby chciał jej oznajmić, że zbliża się czas przejścia do Niebieskiego Jeruzalem na wieczne gody Baranka. Jeanne Marie zmarła w swojej pustelni w samotności, w pewien listopadowy dzień, być może we wspomnienie św. Leonarda (6 listopada). Jej ciało znaleziono dwa tygodnie później, gdy zaniepokojony spowiednik nie doczekał się umówionej przez nią wizyty. Pochowana została na cmentarzu komunalnym w Maule. Odeszła cicho, jak cicho żyła. Pustelniczka w środku nowoczesnego świata…